Dawno, dawno temu, w czasach, w których wielu fanów serii The Sims odkrywało część Drugą, lub, jak kto woli, grało w Przygody Kwadratowych Pikseli, żył sobie NPC o międzynarodowym nazwisku Don Lothario. Ów Don znany był głównie z tego, że pokazał kiedyś Belli Ćwir swoją lunetę (kto ma skojarzenia z Freudem ten zbok!) a potem ona zniknęła. Młodzieniec ów należał do grupy Simów zbereźnych, których interesowało głównie randkowanie i „zaliczanie” (khem, khem) kolejnych ciekawych aspiracji w stylu „bara-bara z 20-ma różnymi Simami”, przy których część Czwarta wygląda jak spotkanie towarzyskie na roratach.
A teraz wrócił i początkowo mieszkał nawet, jak na obleśnika rozpustnego przystało, ze znanymi również gawiedzi paniami Kaliente aż do WIELKIEGO KATAKLIZMU <zainstalowano moda>, który nawiedził spokojne dotąd i poukładane simowe społeczeństwo. Wtedy to Don, kierowany przedziwną jak na niego potrzebą, najpierw począł dziecko z jakąś Simką, która, dam sobie głowę uciąć, nawet go nie pamięta, po czym OŻENIŁ SIĘ z inną i zamieszkał z małżonką w przytulnej willi w Wierzbowej Zatoczce.

Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo przecież każdy ROZSĄDNY Sim cieszy się z nawrócenia grzesznika, choć czasem niechlubna przeszłość dopadała naszego lowelasa w tak oczywistych miejscach, jak miejska siłownia...

Jak wynika z powyższego dialogu, pokoje dzieli z berbeciem (nie swoim), zrodzonym również w TĘ NOC RESETU, po której wredna kleptomanka, Jessica Peterson, mogła uwieść zdecydowanie zbyt młodego na takie zabawy Victariona Stormrage'a...
-----
ODCINEK 4 – Z Pamiętnika Psotnika czyli Simbug mózgu
Nad miastem San Myshuno wstało słońce. Gdzieś zza malowniczego portu pierwsze oznaki dnia pomknęły wartko niczym ten sąsiad na przyśpieszeniu, który nie wiadomo dlaczego sprawdza skrzynki na naszym piętrze, choć Sim jeden wie, gdzie tak naprawdę mieszka i dotarły pod me zapyziałe okno... nie zapyziałe... raczej uszlachetnione patyną!
No i ptaki latały tego ranka... Nisko. Jeden nawet, ignorując dach, ściany i inne tekstury, przeleciał mi koło nosa mimo że siedzę przy stole w kuchni i piszę...
Nic już nie jest takie, jakim było do wczorajszego wieczora.

Mam dziewczynę i ona jest super i...! <Litując się nad podmiotem lirycznym rzućmy zasłonę milczenia na znajdujące się w tym miejscu epistoły, bowiem samo myślenie o nich może przyprawić o dziwne uczucie żenady.>
-----
Jessica powiedziała, że jestem zdecydowanie za chudy i wyglądam jak niedożywiona sierota (co jest prawdą – i jedno, i drugie), dlatego wyciągnęła portfel i dała mi trochę kasy na karnet do siłowni. Szczerze mówiąc, nie jest to najgorszy pomysł zważywszy na to, że głowę mam większą niż inna partia ciała, nosząca zazwyczaj nazwę haniebną.
Nazajutrz wymknąłem się z jej mieszkania i zostawiając bez opieki szczury, karaluchy i zgniłe jajo (o czymś zapomniałem? Chyba nie...), udałem się truchcikiem w stronę siłowni w Windenburgu (choć mam w sumie bliżej do tej na bogato, w dzielnicy Bogaczy i Szpanerów, weź tu zrozum Siłę, która mną kieruje?).
Do tej pory łapa mi się trzęsie po tym wszystkim. I nie, nawet nie dlatego, że wróciłem do chaty w stanie agonalnym bo podniosłem chyba z tonę ciężarów w złowrogim szale... Ale moment, w którym chłop ci włazi do kabiny jak bierzesz prysznic, zostaje z tobą na zawsze. O! Albo jak przeparadowałeś przed tymi wszystkimi byczkami i przypakowanymi laskami w samym ręczniku... Żenujące.

-----
Chyba tracę rozum... Naprawdę! Wczoraj Jessica wpadła się do nas „wyszykować”, ale zamiast robić to, co zapowiedziała (po co w ogóle szykuje się u nas? Co, chce przymierzać moje rzeczy? Rzeczy Eurona? Futro szczura czy jak? Głupie...) usiada przy stole w tej ruderze, którą ktoś fałszywie uprzejmy pewnie nazwałby kuchnią i powiedziała, że wczoraj snułem się trzy simowe godziny po klatce schodowej... szczekając jak ten nieodżałowany w swej głupocie Raj... Nie wiem co zdenerwowało mnie bardziej... Czy to, że sam się zbugowałem czy może fakt, że Jessica podejrzanie długo gapiła się na nasze radio, jedną z niewielu rzeczy, które ma ma tu jakąkolwiek wartość (wliczając Eurona).
A właśnie...Euron. Mam nadzieję, że polubią się z Jessiką.


Co do potworów... Ostatnio sytuacja w naszym mieszkaniu zrobiła się lekko... niepokojąca...

Po tej traumie (karaluchy śpiewające Międzysimówkę <Simowa wersja Międzynarodówki> to doprawdy zbyt wiele) postanowiliśmy z Euronem podbudować domowy budżet i odkładać na nowe lokum. W tym celu wykonywaliśmy na ulicy ładne piosenki. Niestety, z miernym skutkiem finansowym...

-----
<3 FESTIWAL NAĆPANYCH LUBIEŻNIKÓW <3
Moje życie wreszcie stało się super ponieważ zaliczamy z Jessiką kolejne festiwale (włącznie z Festiwalem Miłości). Z tym, że super wziąłbym w cudzysłów, jako że to ironia... Rozrywki dorosłych są takie niezrozumiałe a świat ich pełen pułapek i absurdów. Ot, warto na wstępie zaznaczyć, ze tam wszyscy ćpają jakąś różową herbatę a potem im odbija bardziej niż mi po tym, jak zapadłem na śmiechorobę:

No, ale po tej krótkiej dygresji wróćmy na ziemię (czyli na Festiwal): Jessica namówiła mnie na zażycie specyfiku i po chwili dołączyłem do armii różowych rozpustników, którzy za cel życiowy obrali sobie flirty z każdym, kto nie ucieknie na drzewo. Masowy Simbug mózgu normalnie, jak w kabarecie! Oczywiście, nie oślepiło mnie na tyle, aby nie zauważyć spojrzeń innych Simów, które zdawały się mówić: „a ty, synku, nie powinieneś teraz czytać lektury szkolnej? Lekcje odrobione?”. Były tez inne, posyłane mi przez rozmaite panie, po których doprawdy nie wiem co myśleć...
No, ale miałem przy boku Jessikę, która wykorzystywała imponujący (huehue) arsenał romantycznych interakcji, żeby uatrakcyjnić nam randkę. Oczywiście, bardzo ją lubię i w ogóle, jednak gdzieś w głębi mojego spaczonego herbatą umysłu przyczaiła się wątpliwość. Postanowiłem spytać Guru Miłości o radę.

I był facet prorokiem, bo to, co stało się później okazało się być bardziej psychodeliczne niż wczesne płyty Sim Floyd...
Otóż! Stoję sobie jak aniołek i przysłuchuje się rozmowie, jaką Jessika prowadzi z jakąś babką z kucykiem, zaciągającą silnym tenorem. Obok stał jej mąż – gość, którego kojarzę z siłowni, na której zostawiłem ostatnio część płuc i być może, jaką śledzionę (coś mi strzykło jak podnosiłem tę sztangę i jestem prawie pewien, że w tamtym momencie pożegnałem się z którymś z organów). Typek ów wyglądał jak wszyscy wokół, czyli jakby z zamkniętymi oczami okradł garderobę w awangardowym teatrze. Aż tu nagle owa małżonka zamachała DO MNIE ręka i posłała mi całusa...

I teraz Jessica ma strasznego focha i nie odzywa się do mnie. Twierdzi, że to moja wina, że na pewno ją czymś sprowokowałem... na przykład stałem sobie...
I to wystarczy w tym chorym świecie?
-----
EPILOG
