Odcinek 2
Ranek nie przedstawiał się zbyt zachęcająco.
Wiszące nisko chmury zapowiadały deszcz, jednakoż zrywający się momentami wiatr nie pozwalał, by zbiły się w grubą szarą oponę…
Poirot siedział na tarasie pensjonatu chłonąc barwy, dźwięki i… zapachy!
Wczoraj położył się wcześnie – zmęczenie i irytacja podróżą dały o sobie znać.
Ale to nie zmęczenie było głównym powodem irytacji, a wstrząs, jakiego doznał na widok swojej kolacji. Cały talerz zieleniny - jak dla jakiegoś królika!
Położył się z pustym brzuchem, wielce rozdrażniony, i długo przewracał się w świeżutkiej, pachnącej pościeli.
Chyba zapach lawendy ukoił wreszcie jego zszargane nerwy, i w końcu zasnął, ale ranek obudził go dźwiękami i zapachami, do których nie przywykł, mieszkając od lat w swoim zacisznym londyńskim apartamencie w Whitehaven.
Nie były to niemiłe zapachy, a wręcz przeciwnie!
Woń smażonego bekonu wwiercała się w jego nozdrza jak La Grande Taupe w Paryżu!(wielki kret – maszyna drążąca tunele paryskiego metro)
Poczuł jak bardzo jest głodny, i to go jeszcze bardziej zirytowało! -Pewnie znów dostanę jakieś paskudztwo! Panna Lemon na pewno jest w zmowie z kucharzem i kelnerem, bo ona i Hastings dostali rybę i frytki! Zdrajcy!
Do śniadania było jeszcze sporo czasu, a do łóżka nie było po co wracać, skoro już się obudził. Ubrał się więc stosownie do pogody i okoliczności, i wyszedł na taras, oddając się kontemplacji otoczenia.
Pensjonat był nowoczesnym budynkiem, odbiegającym bardzo daleko od przytłaczających, ciemnych, wiktoriańskich wnętrz.
Tu przeważała biel, beż i błękit, doskonale koresponując z barwami otoczenia – błękitem morza, bielą skał i skałek i złocistą barwą piasku na plaży.
Z tarasu rozciągał się imponujący widok na zatokę, o tej porze cichą jeszcze.
Wzdłuż mariny chwiały się na wodzie jak uśpione łabędzie - białe kadłuby jachtów.
Pozwijane na rejach żagle były jednocześnie sypialnią i poczekalnią dla całej rzeszy mew i rybitw.
Mewy drobiły maleńkimi kroczkami wzdłuż uśpionych grotów i fokmasztów, śmiesznie balansując przy silniejszych porywach wiatru.. Zrywały się całymi stadami i opadały na fale jak tumany śniegu!
Nie lubił tych wrzaskliwych stworzeń, więc skierował wzrok na plażę.
Wydawało się, że o tej porze nie będzie tu żywego ducha, ale nie – ktoś szedł energicznym krokiem w kierunku brzegu.
Poznał tę kobietę z daleka, bo trudno było nie rozpoznać zgrabnej, wysportowanej sylwetki Arleny Stuart-Marshall.
Zwracała uwagę nie tylko swoją sylwetką i egzotyczną urodą – śmiała się dużo i głośno- wszędzie było słychać jej perlisty śmiech. Sprawiała a raczej chciała sprawiać wrażenie rozkapryszonej kokietki, jednak Poirot kilkakrotnie zauważył jej ostre, taksujące spojrzenie. A z jej twarzy – gdy sądziła, że nikt nie widzi – znikał wtedy uroczy, wyuczony uśmiech…
- Ta kobieta jest dobrą aktorką! Musi być świetna na scenie - rozmyślał detektyw, siedząc bez ruchu, nie chcąc być zauważonym.
Arlena – udającąc, że nie dostrzega świadków – dość ostro rozprawiała się ze swoim pasierbem, który taszczył za nią w milczeniu torbę plażową i parasol.
-Lionelu, nie wlecz tej torby po piachu! Nie sądzę, by była zbyt ciężka na twoje silne, męskie ramiona!
Miało to zabrzmieć jak komplement, ale lekka drwina w jej głosie wyraźnie temu przeczyła. Lionel rzucił macosze wściekłe spojrzenie.
-Lionelu, zapomniałam kapelusza!
-Bądź tak dobry i przynieś mi go, bo ten słony wiatr zupełnie zniszczy mi włosy! - Leży na toaletce - ten z zielonej trawy morskiej.
Najwyraźniej postanowiła podrażnić pasierba.
Lionel bez słowa zostawił torbę na piachu i zawrócił do pensjonatu.
- Gdzie postawiłeś tę torbę – wrzasnęła Arlena. - Piach jest mokry i mój kosz od Lawrence’a zupełnie przemoknie! A kosztował krocie!
- O rany, zapomniałam też kremu do opalania! - Nie zapomnij kremu! Słyszysz? Nasmarujesz mi plecy!
Lionel był na tyle blisko tarasu, że Poirot zdołał usłyszeć, że chłopak jęknął, dając upust bezsilnej złości.
– Sama sobie nasmarujesz – rzucił półgłosem. - Opalanie w deszczu! – Też coś!
-Lionelu, słyszałam! – Czy chcesz, abym poskarżyła się ojcu? Przecież wiesz, że twój ojciec…
- Tak, wiem… Mój ojciec szaleje za tobą. Nie wiem sam, dlaczego!
- Gdy będziesz starszy – zrozumiesz!
- Uduszę kiedyś tę wiedźmę – warknął do siebie Lionel, nie sądząc, że ktoś to słyszy. A usłyszały co najmniej dwie pary uszu...
Na tarasie pojawił się bowiem kolejny ranny ptaszek –również kobieta, ale tak otulona, że trudno było domyślić się w tych zwojach woalów i szyfonów kobiecych kształtów!
Była to młodziutka żona jednego z gości hotelu – Christina Redfern. Zupełne przeciwieństwo smagłej i czarnowłosej Arleny.
Blada, jasnowłosa, bezbarwna, spowita od stóp do głów w luźny strój. Stała oparta o balustradę, śledząc wzrokiem rozgrywającą się scenę.
-Trudno matkować prawie dorosłemu chłopcu – Poirot zagaił rozmowę.
Christine uśmiechnęła się blado.
- Nie wiem, nie mam dzieci. Ale mi samej trudno zapanować nawet nad kotem, nie wspominając o mężu.
To powiedziawszy wsunęła się na powrót do pokoju, z którego dobiegał gniewny, męski głos
- Christine, mówię do ciebie! - Zamknij te cholerne drzwi! Jest mi zimno!
Na tarasie pojawiła się kolejna osoba. Suchy, lekko zgarbiony, siwiejący mężczyzna, z wyrazem zmęczenia i jakiejś rezygnacji w ochach i posturze…
Wyciągnął do Poirota rękę i przedstawił się
– Stephen Laney, pastor!
- Hercules Poirot, detektyw!
-Hercules Poirot? TEN Hercules Poirot? Słynny detektyw? Największy detektyw w Królestwie!
Hercules nie krył zadowolenia. Był przyzwyczajony do okazywanej sobie atencji, a wielkość jego ego była odwrotnie proporcjonalna do postury
Si, c’est moi – vraiement!– Tak! To naprawdę ja! Nie ma dla mnie spraw niemożliwych do rozwiązania! Tu Poirot dumnie wypiął pierś.
- Szkoda, że nie było pana w moim miasteczku dwa lata temu. Zginęła młoda kobieta, a sprawcy nie odnaleziono! To była jedna z bardziej oddanych parafianek, uczciwa i prostoduszna! Została porzucona na wrzosowisku jak worek kartofli. Nikogo nie znaleziono, nikogo nie oskarżono! – pastor wybuchł nagle nieskrywanymi już emocjami. -Moja wiara w boską sprawiedliwość została poddana próbie! Ach, gdybym dostał tego, który to zrobił!
- Dlaczego sądzi pan, pastorze, że zrobił to mężczyzna?
-Ślady duszenia na szyi!
Ślady dużych, silnych dłoni – takie ślady mógł zostawić jedynie mężczyzna!
Pastor zaczął drżeć z emocji
-Tacy ludzie nie mają prawa chodzić po boskiej ziemi! Dla takich bramy niebios są na wieki zatrzaśnięte!
Rozrzucił dłonie w geście rozpaczy i coraz głośniej złorzeczył.
- Ale takiemu jak on upiekło się, i być może – krąży gdzieś tu, szukając nowej ofiary! Wyczuwam to zło, które się gdzieś czai – wykrzyknął z emfazą.
-Pastorze, zło czai się wszędzie! Jest ciągle wśród nas! – Trzeba po prostu roztropności i rozwagi, by je rozpoznać i mu nie ulec! - rzucił sentencjonalnie Poirot i usunął się na bok.
Nic bardziej nie drażniło go, niż profetyczni samozwańczy moralizatorzy. Nawet jeśli są wielebnymi!
Wiatr się wzmógł, i gwałtowny jego poryw dokonał nieoczekiwanego cudu – chmury rozpierzchły się, i nagle zatoka rozbłysła milionami iskier – lśniła i mieniła się w słońcu, które jasną kulą wytoczyło się znienacka zza parawanu chmur.
Poirot patrzył długą chwilę jak oczarowany, póki nie rozbrzmiał dźwięk gongu, oznajmiający porę śniadania.
Ciąg dalszy nastąpi dopiero po świętach.